Każdego roku powstaje przynajmniej jeden, głośny, nagradzany i mrożący krew w żyłach thriller. Adaptacja brytyjskiego bestsellera, Dziewczyna z Pociągu okazała się kasowym sukcesem, ale czy to samo można powiedzieć o jakości?
Rachel (Emily Blunt) jest samotną kobietą, alkoholiczką, cierpiącą na zaniki pamięci. Jej hobby to podglądanie ludzi w trakcie jazdy pociągiem – szczególnie interesuje się pewnym małżeństwem, sąsiadującym z jej byłym mężem. Tajemnicza sąsiadka znika bez śladu i tylko Rachel dzięki swoim obserwacjom jest w stanie rozwiązać zagadkę.

Czego tu nie mamy? Pomysł niczym z Zaginionej Dziewczynie Davida Finchera (nawet tytuł podobny), intrygę w stylu Hitchocka, wielowątkową fabułę i nie chronologiczną narrację podobną do Memento Christophera Nolana. Tate Taylor powiela rozwiązania, które mogły by zagwarantować dobry, niebanalny thriller. Niestety, reżyser zbyt długo kręcił dramaty i filmy obyczajowe, ponieważ Dziewczyna z Pociągu tak naprawdę niewiele ma wspólnego dreszczowcem. Zanim akcja w ogóle nabierze tempa, będziemy musieli przebrnąć przez masę rozciągniętych, obyczajowych wątków, które nie angażują widza i przeważnie nie wnoszą nic do głównego wątku.
Romanse, zdrady, zakładanie rodziny, problemy z alkoholem – prawie jak w telenoweli. Wszystkie postacie są kompletnie antypatyczne, przez co zwyczajnie nie przejmujemy się ich losem. Na samym początku i końcu filmu pojawia się monolog głównej bohaterki – pełen łopatologicznej, zbędnej ekspozycji i filozoficznego bełkotu na poziomie przemyśleń gimnazjalistki. Dziewczyna z Pociągu jest pełna urywających się scen, retrospekcji, co teoretycznie nieźle oddaje psychologię Rachel. Ale z jakiegoś powodu wykorzystano te same patenty w wątkach innych postaci, co zwyczajnie nie trzyma się kupy. Wielowątkowość, czy rozbita chronologia zdarzeń, tylko wmawiają, że mamy do czynienia z czymś ambitniejszym. Pod tą niekonwencjonalną, przekombinowaną otoczką kryje się niezwykle banalna i przewidywalna historia. Emily Blunt jest najmocniejszą stroną filmu – aktorka robi co może w swojej płytko napisanej roli. Luke Evans wypada jeszcze poprawnie, ale cała reszta bardziej przypomina tekturowe kukły, aniżeli ludzi z krwi i kości. Technicznie jest całkiem nieźle. Nie najgorsze zdjęcia i klimatyczna muzyka Danny’ego Elfmana (który ostatnio fatalnie dobiera sobie filmy), nie są jednak w stanie uratować seansu.

Dziewczynę z Pociągu można porównać do tytułowej bohaterki w scenach upojenia alkoholowego – chwieje się, nie wie co ze sobą począć i coś bełkocze pod nosem. Pusta wydmuszka owinięta ładnym sreberkiem. Film nudny, na siłę przekombinowany i zwyczajnie irytujący.
Ocena: 3/10